Galeria zdjęć Galeria zdjęć
Galeria zdjęć Galeria zdjęć
nowości   |  zdjęcie tygodnia   |  galerie   |  top 10   |  autor
en  RSS
 
Odessa, Ukraina - jak dojechać?

Wyprawa do Odessy - dlaczego warto tam jechać?




Odessa - pasaż handlowy Dostałem już wiele maili od osób, które planują wyprawę do Odessy i chciały pogadać z kimś, kto już ma to za sobą i może im udzielić praktycznych wskazówek z własnego doświadczenia na temat celu ich podróży. Dlatego postanowiłem zebrać trochę tej wiedzy w jednym miejscu, jeśli ktoś chciałby się ze mną podzielić swoimi doświadczeniami związanymi z Odessą, proszę o kontakt, może coś uda się zamieścić tutaj z pożytkiem dla innych.


Dlaczego warto w ogóle rozważać możliwość odwiedzenia tego miasta? Powodów może być wiele, między innymi:
  • świetna pogoda - średnio ponad 300 słonecznych dni w roku, ja przez prawie dwutygodniowy pobyt w Odessie nie zobaczyłem na niebie ani jednej chmurki,
  • przepiękne miasto - zabytki światowej klasy, piękna ulica Deribasowska i bulwary nadmorskie, słynne schody Potiomkina i port, samo miasto ma około miliona mieszkańców,
  • niesamowicie tanio - tanie produkty w sklepach i na targu, tanie noclegi i hotele, Polak może się tam poczuć jak Niemiec w Polsce, tani alkohol,
  • piękne dziewczyny - proszę nie przysyłać mi bomb ;) ale dziewczyny tam są co najmniej DWA razy ładniejsze niż w Polsce (solidarna opinia wszystkich, którzy tam ze mną byli)

Jak dojechać?

UWAGA: wszystko co opiszę, dotyczy stanu na rok 2000, więc może być już w dużej części nieaktualne, dlatego trzeba wziąć poprawkę na to, że wiele rzeczy mogło ulec zmianie. Wariantów dojazdu jest kilka, ja opiszę ten, który wybraliśmy my - czyli trzech studentów płci męskiej, którzy chcieli po prostu zobaczyć Odessę i uciec z Polski przed brzydką pogodą.

Pierwszy krok: trzeba dostać się do Przemyśla, a stamtąd jakoś dotrzeć do Lwowa, my wybraliśmy autobus. W takim lokalnym autobusie turystów praktycznie nie ma, większość pasażerów to przemytnicy papierosów itp. przedmiotów, które warto szmuglować przez granicę. Pogranicznicy widząc ludzi z plecakami odnoszą się do nich bardzo grzecznie, nie przeszukują i puszczają bez problemów. Mała dygresja na ten temat, podczas powrotu ze Lwowa zdarzył się nam następujący wypadek, ludzie wybierający się ze Lwowa do Przemyśla zaczęli rozkręcać autobus, pakując we wszelkie możliwe zakamarki kartony papierosów, przylepiali też sobie te kartony taśmą samoprzylepną pod ubraniem. Na granicy nasi towarzysze podróży mieli pecha, trafili na wredną celniczkę, która kazała wszystkim wysiąść i przetrząsnąć dokładnie cały autobus, w ten sposób z całego wypełnionego do ostatniego miejsca pojazdu do Polski wjechała tylko nasza ekipa (3 osoby) i ze dwaj inni pasażerowie. Nas nawet nie obszukiwali, widocznie poznają przemytników po twarzach ;) Pozostałych zawrócono.

Lwów

Pierwsze wrażenie bardzo negatywne - dworzec autobusowy we Lwowie jest bardzo brudny, widać dużo biedy i żebraków. To wrażenie się już nie zmieni podczas pozostałej części wyprawy. Dużo Romów proszących o pieniądze, wielu Ukraińców podchodzi poznając Polaków i opowiada o swoich rzekomych polskich korzeniach, domagając się finansowego wsparcia od "rodaków". Sam dworzec położony jest na peryferiach miasta, z niego trzeba się dostać do dworca kolejowego, co zabiera miejskiemu autobusowi około godziny w czasie szczytu. Po drodze można podziwiać lwowskie blokowiska i cysterny z kwasem chlebowym z których miejscowi chętnie korzystają w upały. Sam autobus miejski - maksymalnie zdewastowany i zardzewiały, aż dziwne, że w ogóle jedzie, klimat jak za okupacji - baby z jajami i żywym drobiem, słowem ciekawe przeżycia. Dlatego warto rozważyć inny wariant - podróż z Przemyśla do Lwowa pociągiem, z pominięciem odcinka pomiędzy dworcami autobusowym a kolejowym we Lwowie.

Pierwsza niespodzianka

Na dworcu kolejowym we Lwowie pierwsza niespodzianka, bilety do Odessy są wykupione na kilka dni naprzód i nie można na dziś nic kupić w kasie... Po zasięgnięciu języka u miejscowych okazuje się, że to nie tragedia, można kupić bilety u konduktora, oczywiście "nieoficjalnie", czyli na lewo. Udajemy się na peron, gdzie koczujemy, podczas gdy mijają nas kolejne pociągi do Odessy. W takim pociągu każdy wagon ma swojego konduktora, przechodzimy obok nich i pytamy, czy nie mają wolnych miejsc, ale ceny jakie padają są dla nas za wysokie. W końcu udaje się, jest już noc, kiedy jeden z zagadniętych konduktorów proponuje nam trzem cały przedział sypialny (kuszetka), gdzie jedzie tylko samotna lodówka. Cena około dwa razy wyższa od kasowej, przełykamy to. Pociąg jedzie całą noc, przed południem dociera do Odessy.

Odessa

Plaża w OdessiePierwsze wrażenie - gorąco, żar leje się z nieba. Trafiając tam prosto z deszczowego polskiego lata byliśmy zachwyceni. Nocleg - po peronach kręci się wiele osób proponujących noclegi, wybraliśmy starszego pana który wydawał się całkiem miły i zaproponował pokój w samym centrum. Faktycznie, kamienica przy jednej z głównych ulic, 10 minut od dworca kolejowego i 10 minut od najbliższej plaży. Cena śmiesznie niska za pokój dla 3 osób to 10 dolarów na dzień (w sumie, nie od jednej osoby). Niektórzy pytają w mailach jakie pieniądze tam brać - można spokojnie brać dolary, da się nimi płacić za nocleg, a i kantory są na każdym rogu. Warunki w kamienicy dobre, żadnych luksusów, ale jest ciepła woda i wspólna kuchnia do dyspozycji.

Pobyt

Ulica DieribasowskajaPierwsza rzecz o której warto pomyśleć po przyjeździe to bilety powrotne na pociąg! Warto je kupic już w dniu przyjazdu, doświadczenie ze Lwowa nauczyło nas, że w dzień odjazdu będą nie do dostania. Druga rzecz - cieszyć się słońcem i wypoczywać! Możliwości jest mnóstwo, można cały dzień leżeć na plaży i kąpać się w morzu, można zwiedzać i robić zdjęcia, wieczorami bratać się z miejscowymi z pomocą taniej wódki. Niektóre plaże położone są przy wzgórzach, na które można wjechać wyciągiem krzesełkowym lub windą, inne są całkiem dzikie, gdzie dziewczyny opalają się topless, a milicjanci podglądają je przez lornetki zatrzymując swoje samochody służbowe nad skarpą. Ludzie są bardzo życzliwi, zawsze chętnie porozmawiają i pomogą, są kafejki internetowe (w 2000 roku już były, teraz pewnie dużo więcej). W samym mieście widać dużo biedy, odnowione są kamienice przy głównych ulicach, ale wystarczy zajrzeć na podwórka by się przekonać, że to tylko parawan. Wielu ludzi koczuje wprost na ulicy na kartonowych pudłach, nie zwracając uwagi na przejeżdżające tramwaje. Ludzie oszczędzają, czepiając się tramwajów, bo bilety są jak na ich kieszeń bardzo drogie. Generalnie widać dużą dysproporcję w dochodach pomiędzy nami a przeciętnym mieszkańcem tego miasta. Jedna dziwna rzecz jaka utkwiła mi w pamięci, na targu można kupić głównie rybki w puszce złowione w... Bałtyku. Miasto ma duży port handlowy i pasażerski, lotnisko, na którym lądują samoloty z turystami aż z Syberii. Główna ulica, Deribasowska, przypominała mi bardzo łódzką Piotrkowską. Tyle informacji powinno wam wystarczyć do przetrwania, a jeśli nie, to proszę o kontakt.

Uwagi, komentarze i korekty do tego tekstu proszę zgłaszać tutaj.

17 sierpnia 2004
JUBI

Tutaj można obejrzeć zdjęcia z Odessy

Dla spragnionych świeżych informacji z Odessy zamieszczam poniższe opowiadanie, podesłane mi przez Karolinę z Żor, która to miasto odwiedziła całkiem niedawno i postanowiła spisać swoje wspomnienia, wielkie dzięki! Można z niego wyczytać, że w ciągu ostatnich kilku lat niewiele się tam zmieniło na lepsze, ale za to kobiety pozostały tak samo piękne :)

Zatoka / Odessa czyli Ukraina 2005



W tym roku razem z koleżankami z firmy wybrałam się na wakacje nad Morze Czarne. Trzy dziewczyny. Wyjazd zorganizowany czyli wczasy z biura podróży, nocowanie w hotelu, plaża, Morze Czarne… Miało być zwyczajnie. Okazało się jednak, że nasi sąsiedzi są bardziej egzotyczni niż myślałyśmy…

Nocowałyśmy w Zatoce (ichniejszy kurort) położony ok. 70-ciu km od miasta Odessa. Do plaży 12 metrów, pogoda idealna do opalania się, morze również ciepłe. Dopóki nie zajdzie słońce żyć nie umierać ale potem oj… Już po dwóch dniach, wszystkie okoliczne miejsca miałyśmy zwiedzone i zobaczone przynajmniej dwa razy. Zwiedzać czego nie było za bardzo ale tamtejsze niby restauracje zachęcały lub zadziwiały. To z czym musi się liczyć każdy polski turysta to, to że na Ukrainie jest tak jak w Polsce kilkadziesiąt lat temu, klient to petent. Kilka razy opuściłyśmy miejsce umożliwiające wypicie piwa gdyż kelner widzi klientów ale udaje, że ich nie ma… Teraz jest to już dla nas dziwne ale kiedyś u nas też tak było.

Pewnego wieczora, zamówiłam sobie zimny złocisty trunek. Dostałam w dużym, ciężkim, „męskim” kuflu, (lubię takie więc nie było to dla mnie problemem) ale jakie było moje zaskoczenie kiedy na kuflu odbite były piękne usta jakiejś Pani, która wcześniej z niego piła. Różowa pomadka… Zawołałam kelnerkę, a ona ze zdziwieniem spytała „Czy to nie wasza??”. Cóż, tego wieczoru nie miałam na sobie odrobiny jakiegokolwiek kosmetyku – w końcu wakacje! Z bólem na twarzy nalała piwo do „czystego” kufla. W tym miejscu już więcej nas nie było.

Dzień później, wybrałyśmy się na obiad. Co prawda wyżywienie miałyśmy wcześniej wykupione ale było kiepskie. Dojadanie we własnym zakresie było częścią naszego dnia. Szczerze mówiąc były to pierwsze moje wakacje kiedy sprawom żywnościowym poświęciłam aż tak wiele czasu. Trzeba było uważać prawie na wszystko. Ale wracając do obiadu. Poszłyśmy do kolejnej „restauracji”, dołączyli się do nas znajomi z tej samej wycieczki więc grupa była liczna aż pięć osób. Zamówiliśmy sobie obiad, na dole menu widniał napis: + 5% za obsługę doliczone do rachunku. Miało być pysznie, frytki, pierś z kurczaka z serem i sałatka. Jako pierwsza „przyszła” sałatka, była dobra i dobrze wyglądała, wzbudziła nadzieje. Potem obiad, też super. Wszyscy ale sykneli z zachwytu, z talerza paruje. Ja jestem tak wychowana, że kiedy jem mięso lubię mieć je zwrócone w moją stronę, Pani położyła talerz inaczej, więc przekręcam mięso w swoją stronę i…… mam ekstra dodatek – popiół z papierosa! Tym razem już nie byłam taka miła, a kelnerce chyba się oberwało. Trudno. Co najciekawsze, wspomniane 5% za obsługę zostało doliczone. Bez komentarza.

Zatoka to miejsce w którym nie ma co zwiedzać, ale były tam dwa bazary. Jeden miał charakter ściśle żywnościowy. Po wejściu już na węch można było powiedzieć co tam można było kupić. Ryby. Ryby są stałym elementem krajobrazu na Ukrainie. Jedzą duże i małe, gotowane i smażone, grillowane i wędzone, z oczami, płetwami i bez oczu, płetw. Do tego dochodzą raki, krewetki, ślimaki i cała gama innych owoców morza. Stoisk z rybami było dość sporo, dla dobrego fotografa było to idealne miejsce na artystyczne zdjęcie. Ponadto ryb jest także dużo w samej Odessie (chyba nabrałam wstrętu do rybek przez to) i co mnie osobiście zaskoczyło, na plażach. U nas sprzedaje się lody, kukurydzę, a na Ukrainie trzy osoby sprzedające na cztery mają w swojej ofercie ryby. Ale jak to mówią, co kraj to obyczaj…

A teraz z innej beczki. Jak już wspominałam na Ukrainę pojechałam w towarzystwie dwóch koleżanek, żadna z nas na co dzień i od święta nie chodzi na dyskoteki. Jednak wakacje to wakacje więc zaszaleć trzeba. Zatoka mimo, że jest malutką mieścinką i mimo, że knajpy są wątpliwej jakości miejsc to potańczenia było sporo. Jednak okazało się, że znalezienie dobrego miejsca do tańczenia nie jest takie proste i oczywiste. W wielu miejscach zachęcających do wypicia piwa i tańczenia spotkać można było mężczyznę lub kobietę i mężczyznę grających na elektronicznych organach i śpiewających lokalne przyśpiewki. Taki odpowiednik naszych śpiewaków weselnych. Te miejsca skutecznie omijałyśmy. Aż w końcu zobaczyłyśmy miejsce, które generalnie co noc słyszałyśmy bo było dość blisko, gdzie można by było potańczyć. Wjazd 10 hrywien (UAH). Zapłaciłyśmy i jesteśmy w środku. Dyskoteka jest dziwna, mroczna, mało świateł, stoimy na deskach, dach niby futurystyczny – w formie półkola z wyciętymi dwoma dużymi trójkątami (żeby przewiew był). Zaczynamy się bawić, muzyka delikatnie mówiąc nie znana nam. Przez cały czas jak tam byłyśmy (ok. 3 godzin) ¾ puszczanych utworów było produkcji rusko-ukraińskiej. Ale tańczymy. Na parkiecie sami młodzi. Między tańczącymi biega „wodzirej” bez koszulki (młody chłopak), z mikrofonem i zachęca wszystkich do zabawy. Od strony baru co jakiś czas dobiegają wesołe wrzaski, barmani dla zabawy czy zachęty do pica podpalają bar, polewając blat spirytusem i odpalając, takie kontrolowane ogniska bez kiełbasek. W czasie kiedy bar się nie pali co odważniejsza panna wychodzi na góre i tańczy nad rozbawioną salą. Nagle muzyka cichnie. Środek pustoszeje. Pojawiają się tylko cztery krzesła, a „wodzirej” mówi, że zaprasza cztery chętne pary (dziewczyna + chłopak). Ochotnicy pojawiają się dość sprawnie. Pary były całkowicie przypadkowe, nie koniecznie byli to ludzie którzy razem przyszli na tą zabawę. Panowie mają ściągnąć koszulę, a „wodzirej” ma w ręku bitą śmietanę. Co działo się później pozostawię bez komentarza. Dla tych których, którym wyobraźnia zabrnęła za daleko napiszę tylko, że nie było aż tak ostro. Po tej akcji szczęki nam poopadały i po może dwóch kolejnych piosenkach wyszłyśmy. Już więcej tam się nie pojawiłyśmy. Potem jeszcze raz, w okrojonym składzie wybrałyśmy się do innej dyskoteki. Była odrobinę lepsza, grali muzykę która wcześniej choć obiła mi się o uszy i nie było już „przedstawienia”.

W trakcie szaleństwa na dyskotece moje koleżanki musiały skorzystać z toalety, normalna sprawa. Generalnie już po zapachu można się było przekonać gdzie jest zlokalizowana. Przez wycięte w dachu trójkąty, przy niekorzystnym wietrze, wątpliwy aromat dostawał się do środka. I tak przechodzimy do kolejnego ważnego elementu na Ukrainie. Toalety… Wszystkie publiczne, płatne lub nie, a nawet niektóre bardziej prywatne to po prostu dziura wycięta w ziemi, z miejscami na stopy, coś co standardowy Polak nazwie toaletą „na Małysza”. Taka była też na tej pamiętnej dyskotece. Już w drodze na Ukrainę kiedy autobus robił co kilka godzin przystanki można było się przekonać, że będzie to nasza zmora. Na całe szczęście u nas w kraju nie ma już tego typu ciekawostek! Jeżeli ktoś ma problemy z pęcherzem, a przy okazji jest wrażliwy na tego typu okoliczności niech pojedzie do Chorwacji, Ukraina na pewno nie będzie dobrym miejscem do spędzenia wakacji. Do tego rozchodzący się wszędzie „zapach” z tych miejsc, nie jest niczym przyjemnym. W trakcie wycieczki do Odessy (do której jeszcze przejdziemy), w mieście które liczy sobie ponad milion mieszkańców też można spotkać tego typu miejsca. Jako kobieta mogę powiedzieć – koszmar. Ale jedno mnie zaskoczyło. Otóż miałam okazję zobaczyć jak Ukrainka zachowuje się wchodząc do tego typu miejsca. Ładna, dobrze ubrana dziewczyna wchodziła do publicznej toalety. Nawet oko jej nie drgnęło na wydobywający się ze środka smród. A wiedząc co ją czeka, zbliżając się do budynku WC, podwinęła nogawki spodni do kolan i weszła do środka. Fajnie nie?

Teraz będzie fragment przede wszystkim dla panów. Otóż trzeba powiedzieć otwarcie, że Ukrainki w znaczeniu ogólnym są ładniejsze od rodzimych Polek. Oczywiście jak wszędzie zdarzają się wyjątki ale fakt pozostaje faktem. Chyba, że jakiś pan lubi kobiece stopy, te niestety pozostawiają wiele do życzenia. Osobiście opowiadając znajomym o Ukrainkach używam sformułowania, że są bardzo atrakcyjne od kolan w górę. I na tym kończy się część tylko dla mężczyzn. Paniom natomiast muszę napisać, że nie bardzo jest na czym „oko zawiesić”…

Warto w całej tej opowieści wspomnieć o „Panu od leżaków”. Otóż w hotelu w którym byłyśmy, była możliwość „wynajmowania” leżaków, które dla urlopowiczów były za darmo. Warunek był jeden, zarezerwowanie sobie leżaka do godz. 10:00 rano, potem mógł on być oddany dowolnej osobie. „Pan od leżaków” miał tylko jedno zadanie, wydawać leżaki i zanosić je na miejsce które mu się wskazało oraz odnosić je, kiedy już się z niego nie korzystało. Ja praktycznie nie znam rosyjskiego (na całe szczęście język ten znały moje koleżanki, a byłyśmy w rosyjskojęzycznej części Ukrainy) ale któregoś ranka poszłam do Pana aby zarezerwować trzy leżaki. Nie byłyśmy pierwszym turnusem z Polski więc „Pan od leżaków” nie powinien być zaskoczony, że ktoś mówi do niego trochę po polsku, a trochę po rosyjsku, zresztą przypominam raz jeszcze jego jedynym zajęciem było wydawanie i zbieranie leżaków. Dzielnie podchodzę do niego i mówię „Tri leżaki”. Już było komicznie ale oboje mieliśmy miny na poziomie. „Pan od leżaków” tylko na mnie spojrzał jakoś inaczej i powiedział „Hę?”. No to ja jeszcze raz „Tri leżaki proszę” i wykazując się znajomością nieograniczonych możliwości mowy ciała pokazuję palcem o co mi chodzi - wskazując na leżaki. „Aa!” odpowiedział i bez słowa poszedł pod dwa (ciężkie były) i pomaszerował za mną na wskazane miejsce. Kiedy dotarliśmy na miejsce spytał mnie (tak się domyślam) czy jeszcze jeden. Odpowiedziałam „Da”. Nawet po kilku dniach pobytu, kiedy już znaliśmy się dość dobrze „z widzenia” oraz zamawiania leżaków za każdym razem, kiedy niósł dwa leżaki pytał się czy przynieść jeszcze jeden…

Jako, że nasze wczasy były zorganizowane zatem można było skorzystać z wycieczek fakultatywnych. Wykupiłyśmy tylko jedną, do Twierdzy Akerman. Do Twierdzy dostarczono nas małym stateczkiem rejsowym. Już wchodząc na pokład wiedziałam, że niejeden rejs ma on za sobą. Miał on jednak spore możliwości. Na pokład zmieściły się (lekko upychane nogą) trzy autokary z Mołdawii i wszyscy chętni z naszej wycieczki. Płynęliśmy przez liman. Liman jest to specyficzne ujście rzeki do morza. Ten jest jednym z największych w tej części Europy. Szeroki na 9 km, a jego długość wynosiła 27 km, głębokość nie przekraczała 2,5 metra. Specjalnie dla takich stateczków jak nasz został wykopany sztuczny dół, a płynęło się trasą wyznaczaną przez tyczki. W trakcie trasy zobaczyliśmy coś bardzo ciekawego. Otóż na szerokiej przestrzeni limanu jacyś ludzie w łódeczce płynęli sobie machając wiosłami. Wyglądali jak emigranci na tej otwartej przestrzeni. Na zwiedzanie samej Twierdzy było zbyt mało czasu ale ciekawskim mogę powiedzieć, że Stepy Akermańskie nad którymi roztkliwiał się Adam Mickiewicz już nie istnieją, zostały zabudowane, a Twierdza jest dość potężna jednakże pozostały same mury i ziejące historią wąziutkie wejścia do podziemi. Jak powiedziała przewodniczka, jakiś czas temu nikt nie dbał za bardzo o tego typu zabytki więc lokalni Ukraińcy rozbierali Twierdzę biorąc sobie wszystko to, co mogło przydać się im do budowy domów. Mnie udało się znaleźć tam skarb. Jest to jedna kopiejka z 1989 roku, a więc jeszcze z czasów CCCP (ZSRR). Jak to się stało, że nikt wcześniej jej nie znalazł, nie wiem. Powrót tą samą drogą. Wioślarzy już nie było.

Jak już odrobinę wspomniałam, pojechałyśmy do Odessy. Tym razem na własną rękę. Z bólem odmówiłyśmy sobie „przepysznego” śniadania i obiadu w miejscu gdzie się co dzień stołowałyśmy. Do Odessy mogłyśmy dojechać albo pociągiem, albo marszrutką. Wybrałyśmy to drugie. Nasza marszrutka była po prostu małym busikiem. Podobnie jak statek swoje w życiu już przejechała. Marszrutka nie odjedzie dopóki nie będzie zapakowana do ostatniego miejsca siedzącego. Miałyśmy szczęście, po przyjściu na przystanek i wejściu do środka, zostało tylko jedno wolne miejsce, które szybko zajął jakiś chłopak. Podróż trwała godzinę i dwadzieścia minut. Tego nie da się opisać. Drogi na Ukrainie, porównać można do …, nawet nie wiem do czego. Dziura na dziurze, łatane bez większego skutku czy sensu. Przy okazji kierowcy to wariaci. Koleżanka stwierdziła, że nie mają odruchu patrzenia „prawo, lewo”, jak na wprost jest pusto to gaz do dechy, a jak ktoś jedzie z przodu, to też gaz do dechy tyle, że trzeba będzie wyprzedać. W marszrutce wszystko się trzęsło, łącznie z nami ale kierowca (na oko) nie schodził poniżej 100 km/h. Wjeżdżając do miasta Odessy zobaczyłam coś co mnie przeraziło. Na drodze między pasami ruchu na podwójnej ciągłej stała dziewczyna, ze znudzoną miną i czekała aż przejadą auta aby mogła przejść przez dwa pasy ruchu na chodnik. Pomyślałam wariatka. Potem okazało się, że tam tak jest. Czerwone światło czy zielone, to nie ma znaczenia. Auta i tak jadą więc kiedyś trzeba zaryzykować i wejść na drogę żeby przejść na drugą stronę ulicy. Same nie raz znalazłyśmy się w takiej sytuacji krążąc po mieście. Możnie się do tego przyzwyczaić. Ktoś powie, trzeba było iść przejściem podziemnym, owszem są, ale tylko w ścisłej okolicy dworca kolejowego.

W końcu dojechałyśmy. To co teraz napiszę zadziwia nawet mnie samą ale po tylu dniach (do Odessy wybrałyśmy się w 6-sty dzień pobytu) niedobrego jedzenia nasze kroki w pierwszej kolejności skierowały się do McDonalds. Nawet sobie nie można wyobrazić jak bardzo się cieszyłam kiedy zamawiałam coś, co dokładnie wiedziałam jak będzie smakowało. I tak było. Przynajmniej standard McDonalds wszędzie jest taki sam. Po najedzeniu się ruszyłyśmy na podbój miasta. Nie byłyśmy wyposażone w mapę Odessy więc trzeba było ją kupić. W przejściu podziemnym znalazłyśmy miejsce gdzie można było zrobić taki zakup, wybrałyśmy niewielką, za to bardzo przejrzystą. Stanęłyśmy przed budynkiem dworca kolejowego. Jest olbrzymi, spokojnie bez wstydu mógłby się tam ulokować jakiś Urząd Wojewódzki. Patrzymy na mapę i rozglądamy się. Nagle zauważmy młodego mężczyznę. Na sobie z przodu i z tyłu ma tabliczki reklamowe, na których coś jest napisane (jak dla mnie). Przyglądamy się uważniej, do przedniej tabliczki były przymocowane dwa dość długie srebrne łańcuszki, a na końcu każdego z nich był… telefon komórkowy! Ten Pan był „przenośną budką telefoniczną”! A na tabliczkach był wypisany cennik. Na naszych oczach babcia z wnuczkiem, wykonali połączenie z jednego z telefonów, zapłacili i poszli. Szał!

Wybrałyśmy trasę i ruszamy do Bulwarów, miejsca które każdy turysta powinien zobaczyć. Im dłużej szłyśmy tym robiło się ładniej i drożej. W końcu dotarłyśmy do schodów Potiomkinowskich. Stojąc na górze, obok pomnika Potiomkina schody nie wyglądają rewelacyjnie. Zeszłyśmy na dół po dokładnie 193 stopniach, odwróciłyśmy się i… z dołu wyglądają całkiem inaczej, są majestatyczne. Majestat ten czuje się także wchodząc do góry. Potem odwiedziłyśmy port morski w Odessie, operę, kilka innych zabytków. Nie są one bardzo stare, ale wyglądają dobrze i przyjemnie jest przechadzać się tamtędy. Mnie najbardziej w pamięć zapadła Filharmonia. Jest ulokowana po prostu pomiędzy różnymi budynkami wzdłuż ulicy (np. opera jest wolnostojącym budynkiem wokół której rośnie sobie trawa), a do tego jest tak olbrzymia że nie mieściła się w obiektywie mojego aparatu. Innych zabytków nie będę opisywać, to trzeba po prostu zobaczyć.

Zmęczone bieganiem, zrobiłyśmy sobie przerwę w chodzeniu. Usiadłyśmy w jednym z ogródków i od razu dało się poczuć wpływy większego miasta, pani przyszła dość szybko żeby podać kartę i po złożeniu zamówienia napoje pojawiły się w sensownym czasie, a nie po kilku minutach. Nawet toalety były w stylu europejskim. Potem jako 100%-towe kobiety poszłyśmy poszaleć po sklepach, skończyło się na oglądaniu. W drodze powrotnej do marszrutki miałyśmy jedną nieprzyjemną przygodę na terenie bardzo dużego bazaru. Przygoda uderzyła przede wszystkim w nasze nozdrza i oczy więc nie będę jej opisywać.

Odessę mogę podsumować jako miasto zderzeń. Z jednej strony luksusowe dzielnice, z drugiej bieda i brud. Jednak uważam, że warto ją odwiedzić będąc w okolicy, w końcu nie bez przyczyny Odessa nosi tytuł „Palmiry południa”.

Chciałabym jeszcze nawiązać do wątku mapy Odessy, która kupiłyśmy. Otóż w trakcie poruszania się po mieście nie wszystkie ulice umiałyśmy na niej odnaleźć. Najczęściej chodziło o takie niewielkie boczne uliczki, więc pomyślałyśmy, że mapa jest po prostu tak prosta, że nie umieszczono na niej nazw bocznych ulic. Po powrocie do hotelu jedna z Pań z naszej wycieczki pożyczyła mapę od nas ponieważ również chciała się wybrać do Odessy na własną rękę. Przekazując jej mapę zaznaczyłyśmy tylko, że nie wszystkie ulice są na niej oznaczone, jednakże mapa jest dobra i my bez większych problemów umiałyśmy sobie z nią poradzić. Następnego dnia Pani oddaje nam mapę i z delikatnym uśmiechem informuje nas, że mapa jest z 1989 roku i najprawdopodobniej dlatego nie umiałyśmy wszystkiego odnaleźć. Sprawdziłyśmy, faktycznie. Potem wiedząc, że mapa jest stara odlazłyśmy ulice Stalina czy Lenina, których teraz już nie ma, ponadto niewielkie zdjęcia, które są umieszczane w mapach okazały się być z identycznymi z tymi, jakie znamy z minionej epoki. No cóż, nie przyszło nam do głowy, że ktoś jeszcze może sprzedawać takie historyczne mapy. Koleżanka, która jest w jej posiadaniu może za jakiś czas nieźle się na niej wzbogaci?

Wszystkie opisywane miejsca i sytuacje wydarzyły się ok. 1000 km od granicy z Polską. Niewykluczone, że jeżeli ktoś z Państwa wybierze się w do innej części Ukrainy takie sytuacje nie będą miały miejsca. Na pewno inaczej będzie we Lwowie czy Kijowie niż w malutkiej mieścinie takiej jak Zatoka. Generalnie muszę powiedzieć, że uważam te wakacje za udane. Towarzyszki wzorowe, widoki inne, klimat dziwaczny. Warto pojechać na Ukrainę ale biorąc pod uwagę przytoczone historie proszę wziąć sobie poprawkę, że nie jedzie się do Hiszpanii i wiele nawet prostych rzeczy może zadziwić lub stać się problemem. Ja osobiście na Ukrainie bałam się tylko jednego - kierowców, oprócz nich czułam się tam bardzo bezpiecznie. Jeżeli zostawi się cokolwiek na plaży, w knajpie, czy w innym miejscu w którym może dojść do kradzieży i wróci się na miejsce, nawet po dłuższym czasie to coś leży tak jak leżało. Nawet w bardzo ciasnych miejscach gdzie było tłoczno nie trzymałam kurczowo przy sobie torby, nie było takiej potrzeby. Nie było także najmniejszej sytuacji w której mogłabym przypuszczać, że ktoś chce mnie w jakikolwiek sposób zaatakować.

Podsumowując naprawdę gorąco polecam wakacje na Ukrainie. Wróciłam wypoczęta, zrelaksowana, opalona, z wieloma ciekawymi przeżyciami. Wakacje te jak i każde następne w tym kraju będą niezapomniane pod każdym względem. Tyle, że może tym razem Lwów?

sierpnień 2005
Karolina z Żor

© 1996-2024 by Piotr Zgodziński  All rights reserved
Osoby obecne na stronie: 4
Informacja na temat cookies   RSS